25 września 1939 r.
Setki ton bomb, dziesięć tysięcy zabitych, trzydzieści pięć tysięcy rannych – to bilans tylko jednego dnia niemieckich nalotów na Warszawę. Niemcy uważają, że „sprawa” jest zamknięta. Czyżby?
Niemcy nie spodziewali się twardej obrony Warszawy i niezłomność warszawiaków ich i zaskoczyła, i rozjuszyła. Postanowili wykorzystać wszystkie swoje metody, by zmusić obrońców do poddania się. Jedną z nich było bombardowanie miasta. Dodatkowo niemieccy lotnicy nadlatując zniżali lot i ostrzeliwali z broni maszynowej ludność cywilną. W Niemczech był to dowód ich „bohaterstwa” i odwagi.
Właśnie wtedy warszawiacy usłyszeli w radiu zaszyfrowane komunikaty o nadlatujących niemieckich bombowcach. Radio Warszawa podawało publicznie zaszyfrowane komunikaty – dla lotnictwa i artylerii przeciwlotniczej – o zbliżających się samolotach wroga; jeden z takich komunikatów stał się znany za sprawą wiersza Antoniego Słonimskiego Przeszedł! Koma trzy! Szybko zorientowali się, co oznaczają słowa „Ko-ma”.
23 września w zbombardowanej elektrowni przerwano produkcję energii elektrycznej, co unieruchomiło m.in. radio i drukarnie. 24 września zbombardowana Stacja Filtrów przerwała dostarczanie wody do miasta. To było jednak niczym wobec tego, co czekało miasto następnego dnia.
„Lany Poniedziałek”
25 września 1939 roku Warszawa przeżyła niespotykany w historii świata nalot bombowy. Od godziny 7.00 do wieczora blisko 400 niemieckich bombowców zrzucało bomby na stolicę. Bez przerwy. Niemcy zrzucili na Warszawę 560 ton bomb burzących i 72 tony bomb zapalających. Luftwaffe zbombardowała gazownię, elektrownię i Stację Filtrów. Z powodu braku prądu zamilkła rozgłośnia radiowa Warszawa II, nadająca z fortu Mokotowskiego.
Samoloty nadlatywały falami, zrzucając bomby zapalające i burzące. W mieście wybuchło około 200 pożarów. Niemieccy piloci celowo zrzucali bomby na szpitale oznaczone Czerwonymi Krzyżami. W Szpitalu św. Ducha było 700 rannych, z których większość umarła. Płonął Nowy Świat, Marszałkowska, Królewska, Chmielna i wiele innych ulic. Gaszenie pożarów utrudniały brak wody i ostrzeliwanie ludności cywilnej z samolotów. Włoski korespondent wojenny pisał: “lotnictwo obrzucało bombami i ostrzeliwało z karabinów maszynowych barykady na ulicach. Zdarzyło się po raz pierwszy w historii wojen, że samoloty walczyły z barykadami”. Warszawiacy, wśród pożarów, z właściwym sobie poczuciem humoru ten dzień nazwali „lanym poniedziałkiem”.
Tak opisywał ten dzień płk Tadeusz Tomaszewski, szef sztabu obrony stolicy: „Bombardowanie rozpoczęły lotnictwo i artyleria nieomal równocześnie, ale bombardowano nie stanowiska bojowe naszych oddziałów, lecz głównie miasto i ludność. Niemcy postanowili terrorem wziąć Warszawę. Rozpoczęło się to około godziny 7 rano i trwało bez przerwy gdzieś do 17. Bombardowano bombami burzącymi i zapalającymi na przemian. W ciągu godziny łączność z naszymi oddziałami przestała funkcjonować, zerwana wybuchami, zniszczona pożarami. Nad Warszawą otworzyło się piekło. Tuż obok mego schronu był schron oficera straży pożarnej, rejestrującego meldunki pożarowe i wydającego zarządzenia ratunkowe. Każdy meldowany nowy punkt pożaru nanosił malutką czerwoną chorągiewką na wielkim planie miejskim. Około godziny 10 plan ten pokryty był czerwienią, zabrakło chorągiewek. Oficer pożarowy przestał pracować, był bezsilny wobec żywiołu, wobec braku wody i sprzętu”
Władysław Szpilman w swoich wspomnieniach zawartych w przetłumaczonej na wiele języków książce „Pianista” tak opisał zmierzch tamtego dnia: „Po zmierzchu wychyliłem się z okna. […] Ciężkie, krwistoczerwone kłęby dymu ciągnęły nisko nad domami. Jezdnie i chodniki zasypane były kartkami niemieckich ulotek, których nikt nie podnosił, gdyż – jak opowiadano – były zatrute. Pod jedną z latarń leżały dwa martwe ciała […]. Żelazną od Wielkiej powoli nadjeżdżała dorożka. Na skrzyżowaniu z ulicą Sosnową dorożkarz zatrzymał konia, zastanawiając się, którędy ma jechać dalej. Po krótkim namyśle wybrał drogę na wprost, cmoknął i koń ruszył stępa przed siebie. Zdołali przejechać chyba z 10 metrów, gdy rozległ się gwizd i huk. Oślepił mnie silny blask, a gdy znów przyzwyczaiłem się do ciemności, nie było już dorożki. Roztrzaskane drewno, resztki dyszla, części tapicerki i rozszarpane ciała mężczyzny i konia leżały porozrzucane pod ścianami domów. A mógł skręcić w Sosnową…”.
Halina Regulska, która w czasie obrony Warszawy była w mieście i wszystko widziała, opisywała m.in. że niemieccy lotnicy celowo bombardowali szpitale, cmentarze oraz zniżali się wystarczająco nisko, aby ostrzeliwać ludzi z karabinów maszynowych. Regulska odnotowała zalecenie, aby nie podawać przez radio adresów szpitali oraz zdejmować z nich oznaczenia Czerwonego Krzyża, ponieważ zostają one wtedy natychmiast zbombardowane. Zdaniem niektórych historyków i publicystów głównym celem nalotów były gęsto zaludnione rejony Warszawy, gmachy użyteczności publicznej, osiedla domów mieszkalnych, obiekty kulturalne, szkoły i szpitale; te ostatnie zaś bombardowano celowo. Ponadto niektórzy niemieccy lotnicy zrzucali bomby na chybił-trafił (według podchorążego Gluth-Nowowiejskiego, literatura wspomnieniowa). Pułkownik Tomaszewski wspominał, że „bombardowano nie stanowiska bojowe naszych oddziałów, lecz głównie miasto i ludność”. Naloty na Warszawę są również określane jako bandyckie oraz terrorystyczne, co potwierdza przebywający w oblężonej stolicy dziennikarz Julien Bryan.
Jednym z dowodów zbrodniczej działalności Luftwaffe nad Warszawą mają być większe straty spowodowane nalotami w centrum miasta od dzielnic podmiejskich, które były bliżej linii frontu. Adolf Hitler w swoim przemówieniu z 8 listopada 1942, oświadczył, że bombardowania były „możliwie humanitarne” i że „pragnął ocalić kobiety i dzieci”. „Ocalał” je tak, że tylko tego jednego dnia niemieccy lotnicy zabili 10 tys. mieszkańców stolicy – mężczyzn, kobiet i dzieci, 35 tys. zostało rannych.
Dziś Niemcy sami przyznają, że ich kraj jest kontynuacją III Rzeszy, ale nie mają zamiaru wypłacić Polsce za to ani centa odszkodowania.
Wielkie szczęście, że istnieje Boska sprawiedliwość i dzięki Niej przeklęte Szwaby, które spowodowały śmierć niewinnych Polaków – mam nadzieję – że smażą się w piekle po wieczne czasy. Do nich powinni dołączyć ich potomkowie, którzy odmawiają odszkodowania Polakom za ich bestialskie czyny. I tyle w temacie bandyckiego narodu, który od wieków napadał i mordował polski naród.
Jak ja ich lubie za smierc mojej rodziny,traume robot na wygnaniu i kradziez majatku w calosci,reszte wykonczyli bolszewicy.