Czwartek 12 maja 1983 r.
Grzegorz Przemyk miał 19 lat, gdy został skatowany przez milicjantów z posterunku przy Jezuickiej. To mógł być każdy. Był on. Jego śmierć nigdy nie została ukarana.
Tego dnia Kościół katolicki obchodził święto Wniebowstąpienia Pańskiego, a maturzyści kolejny dzień zdawali egzamin dojrzałości. Wśród tych warszawskich był Grzegorz Przemyk (ur. 1964 r.), uczeń IV klasy warszawskiego LO im. Frycza Modrzewskiego i syn opozycyjnej poetki Barbary Sadowskiej.
Miał zadatki na poetę. Do szkoły chodził z chlebakiem Stachury, trochę pozował na zbuntowanego twórcę. Matura poszła mu dobrze. Dwunastego maja do Grzegorza przyszli koledzy. Wypili wino. Pogoda była piękna, w czterech poszli na Stare Miasto. Śmiali się, wygłupiali, jak to młodzi. Grzegorz próbował wskoczyć „na barana” swemu koledze Cezaremu Filozofowi. Przewrócili się obaj. Nikomu nie robili krzywdy, nikogo nie zaczepiali. A jednak nie spodobali się przejeżdżającemu nysą patrolowi ZOMO.
Grzegorz nie miał ze sobą dokumentów. Zomowcy wpakowali go do nysy, zabrali na komisariat przy ul. Jezuickiej. Cezary pojechał z nim. Za nysą pobiegli dwaj ich koledzy. Na komisariacie milicjanci wypytywali chłopaka o brak dowodu w stanie wojennym. Popełnił błąd – odpowiedział, że stan wojenny jest zawieszony. Dostał w twarz. Gdy jeden z milicjantów zamierzył się na niego pałką, Grzegorz za nią złapał. To rozjuszyło funkcjonariuszy. Jeden chwycił go od tyłu i unieruchomił. Inni zaczęli katować – wiele razy dostał w brzuch „z łokcia”. W sąsiednim pokoju Cezary słyszał, jak dyżurny milicjant Arkadiusz Denkiewicz krzyczał do kolegów – Bijcie tak, żeby nie było śladów! Dokładnie tak go pobili. Gdy skatowany skulił się w kącie pokoju i przestał ruszać, milicjanci wezwali pogotowie, informując, że wezwanie dotyczy narkomana albo chorego psychicznie.
Śmierć
Karetka zabrała chłopaka na pogotowie na Hożej, gdzie zajął się nim… psychiatra. W tym czasie koledzy Grzegorza poinformowali matkę o tym, co się stało. Barbara Sadowska przyjechała po syna i zabrała go do domu. Grzegorz skarżył się ból. Wezwany lekarz przepisał środki przeciwbólowe, ale oczywiście nie pomogły.
Barbara Sadowska wezwała karetkę. Grzegorz trafił do szpitala na Solcu. Lekarze byli przerażeni – miał obrażenia wewnętrzne, jakby przejechał po nim samochód – pęknięte jelito, zapalenie otrzewnej, krwawe wylewy. Natychmiast trafił na stół operacyjny, ale było już za późno. Grzegorz Przemyk zmarł 14 maja. Miał 19 lat.
Jego pogrzeb odbył się w kościele św. Stanisława Kostki na Żoliborzu a mszę świętą pogrzebową odprawił już wtedy słynny ks. Jerzy Popiełuszko. Na pogrzebie zgromadziło się tysiące ludzi, w tym szczególnie wielu młodych. Mając świadomość, że bezpieka może spróbować prowokacji, ks. Popiełuszko poprosił o uczczenie pamięci Grzegorza ciszą w czasie przejścia orszaku żałobnego z kościoła na cmentarz na Powązkach. Pogrzeb i tak przerodził się w milczącą manifestację patriotyczną – największą od chwili ogłoszenia stanu wojennego.
Matactwo
Sprawa śmiertelnego pobicia maturzysty błyskawicznie obiegła Warszawę i całą Polskę. Bezpieka robiła wszystko, by zdyskredytować Grzegorza i jego matkę. Rozpuszczała więc kłamstwa, że Grzegorz i jego koledzy byli pijani i agresywni, że chłopak wywodził się z patologicznego domu, chociaż ten nie różnił się on niczym od domów ówczesnej bohemy artystycznej Warszawy.
Matka Grzegorza była aktywistką Prymasowskiego Komitetu Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom, instytucji będącej „solą” w oku komunistycznych władz, ale najprawdopodobniej zomowcy, którzy zatrzymali Grzegorza na Placu Zamkowym, nie wiedzieli, kim był. To mógł być każdy nastolatek. Milicjanci wiedzieli przy tym, że mogą dowolnie lać każdego i nikt im nic nie zrobi.
Komunistyczne władze musiały jednak przynajmniej udawać, że tę sprawę chcą wyjaśnić. Tym bardziej, że zbliżała się II pielgrzymka papieża Jana Pawła II do Polski i episkopat naciskał na wyjaśnienie sprawy. Bali się też, że w czasie pielgrzymki zaczną o nią pytać zagraniczni dziennikarze.
W ciągu miesiąca w resorcie spraw wewnętrznych powstała specjalna grupa dochodzeniowo-śledcza, która miała przykryć sprawę i ukryć prawdziwych sprawców zbrodni. Jej prace osobiście nadzorował gen. Czesław Kiszczak.
Kiszczakowi doradzał ówczesny rzecznik rządu, znany z łże-konferencji prasowych „Goebbels stanu wojennego” Jerzy Urban.
Konsultantami SB w zakresie dezinformacji i oczerniania ofiar oraz świadków byli profesorowie Włodzimierz Szewczuk oraz Józef Borgosz. Szewczuk (zm. W 2002 r.) proponował przedstawienie „pogłosek” o pobiciu go przez milicję jako „próby skłócenia społeczeństwa z władzą” oraz szeroko zakrojoną akcję oczerniania zarówno ofiary, jak i jego rodziny oraz świadków pobicia. Borgosz proponował przerzucenie winy na kolegów chłopca, jego matkę, sanitariuszy” oraz wersję, zgodnie z którą okrzyki bólu wydawane przez Przemyka podczas bicia na komisariacie były „okrzykami karate” wydawanymi przez niego „pod wpływem alkoholu i narkotyków”.
Podana do publicznej wiadomości wersja głosiła więc, że Przemyk i jego koledzy sami ćwiczyli na sobie ciosy karate, a po zatrzymaniu zachowywali się jak niezrównoważeni psychicznie, więc milicjanci wezwali do nich pogotowie. I że to zespół karetki pobił chłopaka. Kiszczak zanotował: „Ma być tylko jedna wersja śledztwa – sanitariusze”.
I rzeczywiście. Na głównego oskarżonego władze wytypowały kierowcę karetki, który przewoził Grzegorza z domu do szpitala. Nadawał się idealnie, bo był dobrze zbudowany i trenował sporty walki. Bezpieka podstawiła fałszywego świadka, który oskarżył załogę pogotowia o inne pobicie, żeby mieć jakiś „punkt zaczepienia”. Zastraszony kierowca karetki pogotowia, któremu grożono „wypadkiem” rodziny, przyznał się do winy.
W lipcu 1984 r. po sfingowanym procesie dwóch milicjantów winnych pobicia uniewinniono, a skazano kierowcę karetki i drugiego sanitariusza. Skazano także lekarkę Barbarę Makowską-Witkowską , która spędziła w więzieniu trzynaście miesięcy.
Niesprawiedliwość
Dopiero w 1989 r. sanitariuszy oczyszczono z zarzutów, ale żaden z prawdziwych sprawców śmiertelnego pobicia Grzegorza ani mataczących w śledztwie nigdy nie poniósł kary. Sierżant Arkadiusz Denkiewicz w 1997 r. został skazany na dwa lata więzienia, ale z powodu problemów ze zdrowiem psychicznym nigdy nie trafił za kratki.
Wobec uniewinnionego w 1984 r. milicjanta Ireneusza Kościuka dopiero w 2006 r. przedstawiono dowody wskazujące na jego udział w sprawie. Nie został skazany – w 2010 r. Sąd Najwyższy orzekł, że sprawa się przedawniła.
Tak samo jak w przypadku Czesława Kiszczaka. Czesław Kiszczak zmarł w 2015 r. w Warszawie. Ministerstwo Obrony Narodowej odmówiło pogrzebu generała z asystą wojskową, miejsca na wojskowych Powązkach i delegacji wojskowej. Ostatecznie Kiszczak, ku sporemu zaskoczeniu społeczeństwa, został pochowany na cmentarzu prawosławnym w Warszawie.
Komendant posterunku przy Jezuickiej – Konstanty Machnowski, po sprawie Przemyka awansował do stopnia majora. Potem na własną prośbę został przeniesiony do rodzinnej Ostrołęki, gdzie objął stanowisko komendanta Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych. Nigdy nie poniósł kary, a jego córka Aldona Machnowska-Góra w 2020 r. została wiceprezydentą Warszawy.