Najważniejszym zadaniem prawicy w najbliższych latach będzie utrzymanie w roku 2025 Pałacu Prezydenckiego. Czy do walki w naszym imieniu stanie wówczas kobieta?
Oczywiście do kolejnej kampanii prezydenckiej mamy jeszcze ponad 3 lata. To kawał czasu, przez ten okres może się wiele wydarzyć i zmienić. Z drugiej strony – coraz częściej w polityce zdarza się myśleć wyłącznie w kategoriach doraźnych celów i zadań. Dla odmiany – poświęćmy kilka chwil długofalowemu wróżeniu z (polityczny) fusów.
O tym, jak ważne będzie utrzymanie Pałacu Prezydenckiego dla niepodległościowej prawicy, nie trzeba nikogo przekonywać. Jeżeli prawica w 2023 r. wygra po raz trzeci wybory do sejmu (a miejmy nadzieję, że tak się stanie!) – współpraca z prezydentem będzie niezbędna dla efektywności rządzenia. Gdyby w Pałacu Prezydenckim zasiadł jakiś lewak, Tusk czy inny Trzaskowski – zdobędzie tym samym możliwość swobodnego brużdżenia, czyli torpedowania legislacyjnych prac rządu i sejmu. A w trzeciej kadencji raczej trudno będzie prawicy o większość kwalifikowaną (3/5 głosów w sejmie), pozwalającą odrzucać prezydenckie weta.
Gdyby natomiast wydarzyła się tragedia i po wyborach parlamentarnych 2023 r. władzę objął konglomerat totalnej opozycji (czytaj: targowicy) i lewaków – wówczas pałac prezydencki będzie bastionem, a zarazem bezpiecznikiem, pozwalającym chronić Polskę przed ekspansją lewackich pomysłów. Tyle, że w 2025 r. redutę tę będzie trzeba utrzymać.
Z przyczyn oczywistych, czyli konstytucyjnych, do walki nie stanie Andrzej Duda – urząd prezydenta RP można pełnić przez najwyżej 2 kadencje. Potrzebny więc będzie nowy skuteczny człowiek, zdolny wygrać ze starym Tuskiem i młodym Hołownią (po pierwszej turze ich elektoraty zapewne się zleją, czyli zsumują). Można założyć, że premier Mateusz Morawiecki będzie już zbyt „zużyty” w czasie rządzenia; już dzisiaj widać, że jego charyzma jest cokolwiek drewniana.
W takiej sytuacji może się okazać, że przyjdzie czas na… pierwszą kobietę na urzędzie Prezydenta RP. I nie będzie to bynajmniej obecna marszałek sejmu Elżbieta Witek, która raz po raz daje – niestety, niestety – popisy arogancji. A to karząc posłów Konfederacji za brak maseczek na sali plenarnej, a to sięgając po wsparcie lewicy i targowicy dla ustawy dotyczącej segregacji sanitarnej (to tylko przykłady z ostatnich tygodni). Tak na marginesie: promaseczkowe akcje marszałek Witek można określić dwoma określeniami: „głupota” lub „nadgorliwość”, ewentualnie „strzał w kolano”. Witek na sali sejmowej urządza histerie, wymagając od posłów Konfederacji zakładania masek, a równocześnie w mediach pojawiają się zdjęcia ważnych polityków obozu Prawa i Sprawiedliwości zabawiających się przy stołach bez maseczek (np. premier Morawiecki i prezes NBP Glapiński). W takiej sytuacji Witek tylko daje pretekst, aby jej partii zarzucać hipokryzję.
Na szczęście Prawo i Sprawiedliwość ma w zapasie dwie znacznie lepsze potencjalne kandydatki na urząd prezydenta RP. Ma je w odwodzie, czyli w Brukseli. Chodzi oczywiście o Beatę Szydło i Małgorzatę Wassermann. Obie mają zalety. Szydło jest dobrze pamiętana i oceniana z czasów, kiedy sprawowała urząd premiera – odeszła z tej funkcji z tarczą i z godnością. Natomiast Wasserman cieszy się opinią osoby twardej, pracowitej i uczciwej, o dużym przygotowaniu merytorycznym. Na dodatek, sprawując mandaty europosłów, obie nie „zużywają” się w bieżącej walce politycznej. Szczerze mówiąc – gdyby w 2025 r. Zjednoczona Prawica miała wybierać, którą z nich wystawić w wyborach prezydenckich, będzie to bardzo trudny orzech do zgryzienia. Szydło – merytorycznie może gasić Tuska, Wassermann bez trudu „pozamiatałaby” niestabilnego emocjonalnie Hołownię.
Kobieta nigdy nie została wybrana na urząd Prezydenta RP. Kiedy w 2019 r. Platforma Obywatelska próbowała to osiągnąć – wszystko zakończyło się totalną kompromitacją. Małgorzata Kidawa-Błońska została wycofana jeszcze przed pierwszą turą. Niektórzy mówią, że Polska jest kobietą. Jeśli to prawda, to zasługuje na kobietę-prezydenta, która będzie odważna i mądra. Czyli z prawicy.