Niedziela, 21 maja 1961 r.
Każdy mecz Polski ze Związkiem Radzieckim to nie był mecz. To była „wojna”! Każde zwycięstwo smakowało po tysiąckroć. Tak było w 1957 r. w Chorzowie i w 1961 r. w Warszawie.
W PRL jedno było pewne – każde sportowe starcie polsko-radzieckie to nie był sport. To była „wojna” i możliwość wzięcia odwetu na boisku/bieżni/ringu za Katyń, za wywózki, za II wojnę, za komunistyczne władze. Wiedzieli o tym sportowcy, wiedzieli kibice, wiedzieli dziennikarze relacjonujący wydarzenia.
Nie inaczej było 21 maja 1961 r., kiedy na Stadionie Dziesięciolecia w towarzyskim meczu piłki nożnej spotkały się reprezentacja Polski i Związku Sowieckiego, w komunistycznej propagandzie dla odróżnienia od przedwojennego nazwanego „radzieckim”, chociaż cały świat mówił o nim „sowiecki”.
Po przerwie 1:0
Emocje były rozgrzane do, nomen-omen – czerwoności, a do białości rozpalił je faul, jakiego w drugiej połowie meczu na polskim zawodniku dopuścił się zawodnik sowiecki. Wszystko wskazuje, że faul był przypadkowy, ale bardzo brutalny.
Obecny na meczu dziennikarz sportowy Stefan Szczepełek tak wspomniał tamten moment: „Nasz bramkarz Edward Szymkowiak został sfaulowany – chyba przepadkiem przez napastnika radzieckiego, który nazywał się Giennadij Kraśnicki – tak nieszczęśliwie dostał w głowę, że stracił przytomność, a na boisko wjechała karetka. Po trybunie błyskawicznie poszła plotka: Ruski zabił Polaka! W związku z tym reakcja publiczności mogła być tylko jedna. Oprócz tego, że zaczęto wznosić antyradzieckie hasła, co nie było czymś normalnym w stolicy Polski Ludowej, zwłaszcza w 1961 roku, to ludzie zaczęli rzucać butelkami w kierunku boiska z nadzieją, że jakiegoś Rosjanina trafią”. To był jeden z nielicznych przypadków, kiedy kibice tak otwarcie manifestowali nienawiść do Związku Sowieckiego. I to w obecności partyjnych oficjeli oraz, nikt nie miał co do tego wątpliwości – kręcących się po trybunach tajniaków bezpieki.
Do rzutu karnego w 73. minucie meczu podszedł urodzony w 1932 r. i na co dzień grający w Górniku Zabrze Ernest Pohl. Cały stadion wstrzymał oddech, by za chwilę eksplodować radością. Pohlowi udało się zwieść bramkarza Lwa Jaszynowa i wpakować piłkę do rosyjskiej bramki. Polska drużyna utrzymała wynik meczu. Prasa może by i poszła w kierunku kibicowskiej radości, ale miała na karku cenzurę, więc ukazały się artykuły o „nieoczekiwanym zwycięstwie” polskiej drużyny. Polacy wiedzieli swoje.
Radziecka „gościnność”
Z tamtego czasu pochodzi jeszcze jedna anegdota, także opowiedziana przez red. Szczepełka. Oto ona: „Pan Edmund Zientara opowiadał mi, że Ruscy stosowali ciekawą metodę. Jak przyjeżdżało się do nich do Moskwy, to w szatniach na Łużnikach wystawiali stoły pełne jedzenia. I to takiego, jakiego myśmy na oczy nie widzieli, jak np. owoce południowe. Wielu z polskich zawodników nie wytrzymywało. Opychali się przed meczem, a potem ledwo się mogli ruszać. To była gościnność obliczona na to, że tak się właśnie stanie”. Polscy działacze sportowi tej metody nie stosowali, a i tak reprezentacja wygrała.
Zwycięstwo
Mecz ten nie był takim tryumfem jak 2:1 na Stadionie Śląskim w Chorzowie, kiedy oszalali ze szczęścia kibice zwycięskich piłkarzy polskich znieśli z murawy dosłownie na rękach, a wygraną uczcili wypijając na miejscu kilka tysięcy butelek wódki. Nie obrósł w legendę o złamanej poprzeczce bramki, do której w 1957 r. dwa gole bibuł Gerard Cieślik (ta miejska legenda została potem wykorzystana w filmie „Piłkarski poker”). Pomimo tego tamtej niedzieli Warszawa i cała Polska oszalały z radości – „Ruskich” można było pokonać!
Źródła:
Karolina Apiecionek, „Mecze podwyższonego ryzyka Polska – ZSRR”, www.dzieje.pl
„Związek Radziecki przegrywa mecz w Warszawie”, www.ekartkazwarszawy.pl
Najwazniejszy mecz dla Rosjan
to będzie mecz z Chińczykami .
Będą musieli odpowiedzieć na
pytanie – ” Czy jesteście za powrotem ziem od cieśniny Beringa aż po Ural do Chin ? “