Skoro mainstreamowe media tak często publikują teksty „lifestylowe”, czyli dotyczące stylu życia – zróbmy to także my. Zęby uzmysłowić sobie, że „lifestyl” niekoniecznie musi być lewacki.
W czasie Wielkiego Postu nie jem mięsa. I już tutaj objawia się różnica definicji pomiędzy dobrą tradycją cywilizacji i kultury Europy a nową świecką tradycją tzw. wegetarianizmu i weganizmu. Bo tzw. wegetarianie twierdzą, że w Wielkim Poście jem mięso.
Owszem, spożywam (ze smakiem) ryby. Od Środy Popielcowej pożarłem już: śledzie, flądry i karmazyny (smażone), leszcza, morszczuka i flądrę strzałozębną (w pasztecie i zupie własnej roboty), szprotki i gładzicę (wędzone), sardynki i łososia (w puszce). W planie mam jeszcze rozpustę, czyli tłustą makrelę.
Ktoś powie: to nie jest post, to tylko zmiana diety. Owszem. Ale polecam spróbować choćby przez tygodnie jeść tylko kasze, warzywa, owoce i ryby. Czy nie zachce Państwu się szynki, schabowego, albo pizzy?
Tak więc Wielki Post może być także „lifestylową” przygodą kulinarną. Ale wbrew pozorom – nawet, jeśli jemy smaczne ryby, to ta odmiana kulinarna pomaga pamiętać o tym, że trwa Wielki Post. I o tym, co w nim najważniejsze: dlaczego nie jemy mięsa. A nie jemy go dlatego, żeby pamiętać, że powinniśmy sobie czegoś odmawiać. A odmawiamy sobie, bo postem przygotowujemy się na najważniejsze święta chrześcijan: Święta Zmartwychwstania Pańskiego.
Nawet post w wersji lifestylowej, czyli kuchni rybnej, wymaga nieco samodyscypliny. Chociażby, żeby nie kupić małej paczuszki kabanosów w promocji.
Na koniec gorzka refleksja life stylowa: katolicy w Polsce są już mniejszością. Nie wierzycie? To zajrzyjcie w każdy piątek do barów z kebabami albo McDonaldsów.