Polityczne umiejętności Jarosława Kaczyńskiego warto doceniać. Ale równocześnie jest to polityk, który ma na swoim koncie wiele bolesnych pomyłek – przede wszystkim personalnych.
Patrząc na całość politycznej działalności Jarosława Kaczyńskiego można mówić jego politycznym geniuszu. Jako jedyny polityk III RP utrzymał się na szczycie przez 33 lata, potrafił podnieść się po porażkach, wrócić i zwyciężać. Inni przemijali i przemijają, a on wciąż trwa i rozdaje karty. Wykreował 3 prezydentów Rzeczypospolitej Polskiej: Lecha Wałęsę, Lecha Kaczyńskiego i Andrzeja Dudę oraz 5 premierów: Jana Olszewskiego, Kazimierza Marcinkiewicza, siebie samego, Beatę Szydło oraz Mateusza Morawieckiego. Na dodatek po upadku AWS zbudował silną partię niepodległościową, która po czterech latach sprawowania władzy uzyskała mandat zaufania kolejną kadencję samodzielnych rządów. To dorobek imponujący!
Ale równocześnie wraz z wiekiem polityczny instynkt Kaczyńskiego ulega przytępieniu. Dzisiaj trudno go już uważać za opatrznościowego męża stanu. W niektórych momentach przeistacza się – jak to ujął Piotr Lewandowski – w „strasznego dziadunia”. Wystarczy przywołać postawę Kaczyńskiego w czasie pandemii, jego stosunek do ograniczania wówczas praw obywatelskich i próbę wprowadzenia przymusu szczepień. Kaczyński negatywnie zaskakiwał różnymi sprawami – np. tzw. piątką dla zwierząt. Jednak największe błędy prezesa PiS dotyczą spraw personalnych. To on wykreował i wywindował na polityczny piedestał takie polityczne kreatury i zdrajców jak Paweł Kowal, Marek Migalski albo Kazimierz Marcinkiewicz.
Błędy personalne Jarosław Kaczyński popełniał od samego początku – to dzięki niemu i Porozumieniu Centrum prezydentem RP został Lech „Bolek” Wałęsa. Można jednak przyjąć, że w 1995 roku Kaczyński po prostu nie posiadał wiedzy o agenturalnej działalność Wałęsy, zaś alternatywą był kierowany przez Michnika Tadeusz Mazowiecki.
Po 2007 roku Kaczyński bardzo często stawiał na ludzi małych. Tak było z Kazimierzem Marcinkiewiczem – wydobytym z trzeciego szeregu dawnym działaczem Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, który samodzielnie osiągnął jedynie miejsce w trzecim czy czwartym rzędzie polityków, a jedyną jego zauważalną zaletą było, że – jak to się mówi – „ma gadane”.
A teraz raz jeszcze przeczytajmy/napiszmy to zdanie zmieniając jedynie… nazwę partii: wydobyty z trzeciego szeregu dawny działacz Unii Wolności, który samodzielnie osiągnął jedynie miejsce w trzecim czy czwartym rzędzie polityków, a jedyną jego zauważalną było, że – jak to się mówi – „ma gadane”. Czyż nie jest to – wypisz wymaluj – najkrótsza (i najlepsza) charakterystyka Andrzeja Dudy?
Dziś widzimy, że Kaczyńskiemu jako kreatorowi nie wyszło dwóch prezydentów i dwóch premierów: Wałęsa i Duda oraz Marcinkiewicz i Morawiecki. Kaczyński jako demiurg wykreował napompowanych lub/i cynicznych politycznych karłów. O ile jeszcze Wałęsa i Morawiecki byli wcześniej rozpoznawalni, to Marcinkiewicz i Duda byli zupełnym „nołnejmami”, których na szczyt wyniosło wyłącznie wskazanie lub instynkt (w przypadku Dudy) Prezesa.
Najpierw wydawało się, że obaj się Kaczyńskiemu „udali”. Obaj potrafili ładnie mówić, dodatkowo Duda wniósł do kampanii w roku 2015 nową jakość, świeżość i energię. Niestety, jako prezydent – najpierw nie spełnił wszystkich oczekiwań, a w drugiej kadencji wszystko toczy się już na zasadzie: im dalej tym, tym gorzej.
Marcinkiewiczowi „odbiła woda sodowa”, ale można go było odwołać. Duda ma podobny objaw, tyle że – szkodzi w poczucie, że wszystko mu wolno. Jest pierwszym w historii Polski prezydentem, który wetował ważne ustawy uchwalone przez jego własny obóz polityczny. Na przykład ustawę degradacyjną, czy nowelizację Prawa Oświatowego przygotowaną przez ministra Czarnka. „Wykastrował” też ustawę o IPN-ie z zapisów dotyczących ukraińskiego nacjonalizmu.
Dlaczego Kaczyński w 2015 roku postawił na Dudę? Zapewne dostrzegł jakieś jego zalety, ale chodziło przede wszystkim o to, że Duda był ministrem w Kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Tak więc Jarosław ujrzał w nim symboliczną kontynuację misji swego brata. A wobec takiego symbolu – Jarosław na nic innego nie zwraca uwagi.
Andrzej Duda już jako prezydent niewątpliwie kilka razy pokazał Jarosławowi Kaczyńskiemu przysłowiową figę. Gorzej, że pokazał ją również swoim wyborcom. Tym, którzy z pełnym przekonaniem i entuzjazmem głosowali na niego w 2015 roku i tym, którzy z zaciśniętymi zębami (ale i nadzieją) głosowali na niego 5 lat później, aby nie dopuścić do wyboru Rafała Trzaskowskiego. Tymczasem reelekcja tylko Dudę „napompowała” w przekonaniu o własnym geniuszu i własnej wielkości. Tak napompowany pychą Duda doszedł do zachowań haniebnych, insynuując księdzu Tadeuszowi Isakowiczowi-Zaleskiemu „bieganie z widłami”.
Pewien mój znajomy pisarz, przy okazji wnikliwy komentator polityczny, tak ocenia Andrzeja Dudę: – Zawsze miałem go za infantylnego pozera. Po słowach na temat księdza Isakowicza-Zaleskiego, zwłaszcza tych o „ganianiu z widłami”, zwyczajnie nim gardzę. Zawsze był niezdolny do samodzielnego myślenia, ale ten, zaszyty w ohydnej metaforze o widłach, wasalizm wobec „światowej gwiazdy” Zelenskiego zalicza go do rosnącego grona miernot. Mimo, że jest prezydentem – należy go, dla społecznej higieny, nieustannie batożyć publicystycznie za to świństwo.
Nic dodać nic ująć. Duda już swoje miejsce w historii Polski już chyba znalazł – na jednej półce z Lechem Wałęsą i Kazem Marcinkiewiczem. Albo jeszcze niżej.
Dla Polaków Tusk TOZŁO. Dla Niemców Tusk ZŁOTO.