Lekarz orzekł zgon dziewczynek z Koszalina bez sprawdzenia przy pomocy latarki medycznej reakcji źrenic na światło, w sprawie jednej i tej samej dziewczynki wystawiono dwie karty medyczne, to nie jedyne niejasności w sprawie tragedii w pokoju zagadek w Koszalinie.
Ta tragedia wstrząsnęła Polską – 4 stycznia 2019 r. w pożarze escape roomu (pokoju zagadek) „Mrok” w Koszalinie zginęło pięć 15-latek. Okazało się, że jedyne okno w pokoju zagadek było zakratowane i zabite deskami, drzwi nie miały od wewnątrz klamki. Według oficjalnych informacji pięć dziewczynek zginęło na skutek zatrucia tlenkiem węgla. Śledztwo w sprawie tragedii wykazało, że pokój zagadek był zorganizowany z rażącym niedbalstwem, w budynku nie było dróg ewakuacyjnych a nastolatki nie mogły się z niego w żaden sposób wydostać.
Akt oskarżenia obejmuje cztery osoby: organizatora escape roomu Miłosza S., jego wspólniczki Małgorzatę W. i Beatę W. oraz pracownika Radosława D., który w dniu tragedii powinien być w budynku i ratować dziewczynki. Wszyscy odpowiadają za umyślne stworzenie niebezpieczeństwa wybuchu pożaru i nieumyślne doprowadzenie do śmierci piętnastolatek. Oskarżonym grozi do 8 lat więzienia.
Szokujące fakty
Zeznania rodzin dziewczynek są wstrząsające, podobnie jak wyjaśnienia oskarżonych, którzy wyrażają ubolewanie ale nie mają sobie nic do zarzucenia. Tymczasem na jaw wychodzą szokujące fakty związane z postępowaniem lekarza, który stwierdził śmierć dziewczynek.
Śmierć dziewczynek stwierdził 64-letni lekarz, który na miejsce tragedii przyjechał specjalistyczną karetką. To on orzekł, że dziewczynki nie żyją i z tego powodu nie podjął czynności reanimacyjnych. Przed sądem zapewniał, że miał do wydania takiego orzeczenia wszelkie medyczne przesłanki.
Stwierdzenie, czy dziewczynki nie żyły już wewnątrz budynku i zmarły przed wyniesieniem z pokoju zagadek jest kluczowe dla odpowiedzialności oskarżonych. Jeśli jeszcze żyły, trzeba sprawdzić, czy brak reanimacji mógł mieć wpływ na ich śmierć.
Na wniosek ojca jednej z dziewczynek został ujawniony protokół z akcji ratunkowej sporządzony przez policję. Policjant zeznał, że jedyną czynnością podjętą przez lekarza w stosunku do jednej z dziewcząt było sprawdzenie pulsu na szyi, co zajęło 2-3 sekundy.
Lekarz zaprzeczył i zeznał, że każdą z pokrzywdzonych osłuchał stetoskopem, sprawdził tętno, reakcję źrenic, wygląd gałek ocznych. Ale… Zeznał też, że na miejscu akcji ratunkowej było tak ciemno, że nie był w stanie stwierdzić, w co była ubrana pierwsza ewakuowana dziewczynka. Kiedy wynoszono kolejne, lekarz… czekał w gotowości pomocy, nie reanimują poprzednich ani nie zlecając tego ratownikom.
Za ciemno-nie za ciemno
Lekarz nie zlecił podstawienia ambulansu wyposażonego w halogeny, bo oświetlenie, jakim dysponował „pozwoliło” na ocenę i opis miejscowych obrażeń oraz gałek ocznych. Z powodu ciemności lekarz nie był w stanie stwierdzić, czy u dziewczynek doszło do oparzeń I czy II stopnia ale mógł ocenić brak ruchu źrenic na światło bez latarki diagnostycznej. Dokonał tego korzystając z reflektorów, jakimi dysponowali strażacy. – Było za ciemno, by ocenić kolor ubrania, ale gałki oczne było widać – gorzko podsumował ojciec jednej z ofiar.
Dwie karty medyczne
To nie koniec niejasności – w aktach sprawy znalazły się dwie karty medyczne dotyczące tej samej nastolatki, różniące się od siebie numerem, wersją i treścią. Pierwsza do sądu nadesłana została z pogotowia w marcu, druga we wrześniu. Lekarz nie potrafił wyjaśnić, skąd rozbieżności i stwierdził jedynie, że „do różnic mogło dojść podczas wydruku”. Jak to możliwe, że drukarka zmieniła treść dokumentu medycznego, nie wiadomo.
W sprawie akcji ratunkowej lekarz nie ma sobie nic do zarzucenia. Rodzice dziewczynek widzą sprawę inaczej.
Mama jednej z nich, Julii, powiedziała o lekarzu: – Przed ewakuacją dziewczynek nie zrobił nic, a po ewakuacji doszedł do wniosku, że ich śmierć nastąpiła w budynku, nie podejmując prób reanimacyjnych i zostawiając nas z pytaniem, czy mogły żyć. Lekarz dwukrotnie podkreślił, że w ciągu 35 lat pracy wzywany był do wielu, pożarów, wypadków, samobójstw. „Stwierdzałem wiele zgonów” – mówił. Rodzi się pytanie, ile osób uratował. Gdyby nie było lekarza na miejscu służby byłyby zobowiązane do prowadzenia reanimacji.
Przypomniała sytuację z Gdyni, kiedy strażacy wynieśli z pożaru nieprzytomne koty i przystąpili do ich reanimacji, chociaż nie dawały oznak życia. Uratowali zwierzęta. – Czy życie naszych córek było mniej warte? – zapytała mama Julii.
Źródło: Głos Koszaliński