Ten policzek był absolutnie zamierzony i ma stanowić wyraźny sygnał, byśmy sobie nie wyobrażali, że po wojnie Ukraina będzie upatrywała w nas jakiegoś „regionalnego lidera”.
Zastanawiam się, czy po tragicznym wypadku w Przewodowie i skandalicznej reakcji strony ukraińskiej polskiemu rządowi zaświtało pod zbiorową czaszką, że z tym bezwarunkowym wspieraniem Ukrainy po 24 lutego coś jednak poszło nie tak. Przypomnijmy, że od pierwszych chwil po eksplozji prezydent Zełenski grzmiał z Kijowa, iż mamy do czynienia z rosyjskim atakiem na terytorium NATO. Więcej – poinformował, że złożył prezydentowi Andrzejowi Dudzie kondolencje „z powodu śmierci polskich obywateli w wyniku rosyjskiego terroru rakietowego”. Ta narracja nie uległa zasadniczej zmianie nawet po tym, gdy okazało się, że na przygraniczną miejscowość spadła rakieta ukraińskiej obrony przeciwlotniczej, która najprawdopodobniej wskutek awarii zboczyła z kursu. Zełenskiemu wtórował minister spraw zagranicznych Dmytro Kułeba, pisząc w swym oświadczeniu, iż wersja mówiąca o pocisku ukraińskiej obrony przeciwrakietowej jest „rosyjską teorią spiskową”. Z tego stanowiska ukraińskie władze nie wycofały się do tej pory. Nie doczekaliśmy się choćby zdawkowych przeprosin czy dyplomatycznych „wyrazów ubolewania”. Reakcje z zachodnich stolic były jednoznaczne – Zełenski idąc w zaparte, znacząco podkopał swą wiarygodność w oczach sojuszników.
Zełenski ewidentnie przeszarżował. Tak bardzo chciał wciągnąć Polskę i NATO bezpośrednio do wojny, że nie wyczuł momentu, w którym powinien się zatrzymać – co z pewnością się na nim zemści. Państwa zachodniej Europy będą miały kolejny pretekst, by ograniczać pomoc dla Ukrainy. Oficjalnie tego wprawdzie nikt nie powie, lecz w kuluarach zacznie krążyć opinia o Zełenskim jako o krętaczu i intrygancie, pragnącym wepchnąć świat w otchłań wojny – być może nawet nuklearnej – a tego Zachód (z USA włącznie) stanowczo sobie nie życzy. I my również nie powinniśmy sobie tego życzyć.
Ukraińska arogancja
Dlaczego Ukraina zachowuje się w ten sposób? Otóż do perfekcji opanowała model nachalnej żebraniny podszytej szantażem emocjonalnym w duchu „bijemy się za was, więc oczekujemy…” – i tu pada lista żądań. Identyczną metodę dyplomacji stosował Stalin po hitlerowskiej agresji na ZSRR, wymuszając na zachodnich aliantach zwiększanie dostaw wszelkich materiałów i sprzętu niezbędnego do prowadzenia wojny, a także kolejne polityczne ustępstwa – argumentując, iż to jego kraj wziął na siebie „główny ciężar walki”. To porównanie wcale nie jest tak absurdalne i obrazoburcze, jak na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Zachwyceni dzielnym oporem Ukraińców i ujęci okazjonalnymi wyrazami wdzięczności, zapomnieliśmy chyba bowiem o postsowieckim rodowodzie tamtejszych elit – również tych dyplomatycznych. Ten zaś ma przełożenie na określoną mentalność i sposób działania reprodukujący się w kolejnych generacjach – butę, mnożenie wymagań oraz nieprzyznawanie się do niczego, co mogłoby godzić w reputację państwa. I jeszcze jedno: każdy objaw bezwarunkowego poparcia jest dla nich sygnałem, że trafili na frajera, którego można – i należy wręcz! – doić, ile wlezie.
Namiastkę tego podejścia właśnie odczuliśmy – i to nie tylko przy okazji Przewodowa, lecz także nominacji Andrija Melnyka na wiceministra spraw zagranicznych. Melnyk, jeszcze będąc ambasadorem w Berlinie, dał się poznać jako wielbiciel Bandery i UPA relatywizujący wołyńskie ludobójstwo – natomiast tuż po objęciu stanowiska w ukraińskim MSZ zamieścił na Twitterze serię aroganckich wpisów pod adresem polskich komentatorów krytykujących jego nominację. Tu nie ma przypadku – ukraińskie władze uznały, że potrzebują właśnie takiego człowieka i nie ma mowy, by w Kijowie nie zdawano sobie sprawy z tego, jak powołanie Melnyka zostanie odebrane w Warszawie. Ten policzek był absolutnie zamierzony i ma stanowić wyraźny sygnał, byśmy sobie nie wyobrażali, że po wojnie Ukraina będzie upatrywała w nas jakiegoś „regionalnego lidera”. Przeciwnie – to właśnie Kijów po spodziewanym zwycięstwie do takiej roli się przymierza. A to oznacza, że możemy przestać się łudzić, iż Ukraina z własnej woli zechce rozliczyć się ze zbrodniczą przeszłością.
Jednocześnie Zełenski zaprosił do Kijowa Mateusza Morawieckiego. Ten grzecznie pojechał, by omawiać pomoc, jakiej moglibyśmy udzielić Ukrainie, która stanęła w obliczu katastrofy humanitarnej wskutek zniszczenia przez Rosjan infrastruktury krytycznej kraju, co w obliczu zimy grozi kolejną falą uchodźców. Jestem jakoś dziwnie pewien, że premier Morawiecki obiecał spełnić to kolejne zapotrzebowanie strony ukraińskiej bez żadnych warunków wstępnych.
Ukraina buforowa, nie mocarstwowa!
Powyższe nie zmienia faktu, iż – jak zdarzało mi się już pisywać – ta wojna jest dla Polski błogosławieństwem – i oby trwała jak najdłużej. Prywatnie można współczuć ukraińskiemu narodowi, lecz polityka międzynarodowa nie zna sentymentów. W naszym interesie leży, by obie strony wyszły z tego konfliktu jak najbardziej osłabione. Rosja ma zostać pokiereszowana na tyle, by przez najbliższe dziesięciolecia nie mogła dokonywać zbrojnych agresji i odbudowywać sowieckiej strefy wpływów. Ukraina zaś po wojnie ma być tak zdewastowana, by nie mogła aspirować do roli regionalnego lidera – a ma po temu potencjał surowcowy, ludnościowy i terytorialny.
Wymarzony dla nas scenariusz to Ukraina śmiertelnie skłócona z Rosją i przebudzony ukraiński naród, którego głównym spoiwem jest nienawiść do rosyjskiego agresora. Ten scenariusz realizuje się na naszych oczach. Nasze położenie jest tym bardziej korzystne, iż nareszcie nie jesteśmy państwem frontowym, uwikłanym bezpośrednio w wojnę. Stanowimy wprawdzie zaplecze ukraińskiego frontu, lecz zważywszy na nasze historyczne doświadczenia, jest to i tak wielki dar od losu. Dodatkowo, im dłużej ta wojna będzie się przeciągać, tym więcej czasu zyskamy na wszechstronną rozbudowę naszego własnego potencjału gospodarczego i militarnego.
Dlatego też postąpiliśmy słusznie, wspierając w tej wojnie stronę słabszą i angażując się na jej rzecz na różnych polach – dyplomatycznym, humanitarnym, logistycznym i militarnym (dostawy sprzętu bojowego). Wielokrotnie to podkreślałem i tu powtórzę – zawsze lepiej jest walczyć cudzymi rękami, nawet za cenę pewnych materialnych kosztów. Postąpiliśmy też słusznie, przyjmując ukraińskich uchodźców, dzięki czemu ukraińskie państwo mogło skupić się na wysiłku wojennym, unikając chaosu wynikającego z masowej „migracji wewnętrznej”.
Zarazem jednak nie potrzebujemy silnej Ukrainy – a tym bardziej Ukrainy mocarstwowej. Polska potrzebuje Ukrainy buforowej, najlepiej uzależnionej od naszej przychylności. Mocarstwowa Ukraina bowiem z miejsca przestałaby się z nami liczyć, ba – zgłosiłaby swoje pretensje do roli regionalnego przywództwa, to zaś oznaczałoby nieuchronny konflikt z Polską.
Niebezpieczne złudzenia
Tymczasem odnoszę wrażenie, iż nasze polityczne elity żyją naiwnym złudzeniem, że Ukraina sama z wdzięczności wpadnie nam w ramiona. Efekt? Z jednej strony mamy doraźną zasłonę pięknych słówek, z drugiej zaś jesteśmy kompletnie lekceważeni. Tak, jak przed wojną Ukraina za swego „adwokata” i „strategicznego sojusznika” obrała Niemcy, porozumiewając się z Berlinem ponad naszymi głowami, tak teraz stawia na USA, nas traktując co najwyżej jako wykonawcę poleceń Waszyngtonu. To instrumentalne podejście jest niedopuszczalne. Toteż, prócz pomocy, powinniśmy twardo formułować pod adresem Ukrainy swoje oczekiwania i konsekwentnie egzekwować ich spełnienie. A możliwości nacisku mamy naprawdę wiele – chociażby groźba blokowania pomocy dla Ukrainy na forum UE. I te naciski powinniśmy wywierać właśnie teraz, bo po wojnie będzie za późno. Po wojnie, jakkolwiek by się nie skończyła, Ukraina uzna, iż nie jesteśmy już jej do niczego potrzebni.
Dlatego wymagam od naszego rządu, by choć raz przestał hołdować romantycznym mrzonkom i zdobył się na elementarną asertywność – tak, by cała ta historia nie zakończyła się po raz kolejny gorzkim rozczarowaniem.
Nie do wiary! Sam nie wierzę własnym oczom. Co się stało, że środowisko GW ( gazety warszawskiej, nie mylić z wyborczą, chociaż zbieżność inicjałów nie musi być przypadkowa), że nagle zaczęło zmieniać front i dostrzegać w UA nie tyle biedną ofiarę wrednego Putina, co także , a może przede wszystkim, bezpośrednie zagrożenie dla Polski i Narodu Polskiego? Może spadła ilość sprzedanych egzemplarzy? Ja sam zrezygnowałem z ich zakupów, pomimo tego, że do tej pory byłem ich regularnym nabywcą i czytelnikiem. Nie mogłem po prostu znieść tej waszej nachalnej i agresywnej proukraińskiej i bezmyślnie antyrosyjskiej propagandy. Była to po prostu obraza mojego ( i nie tylko mojego) rozumu, a wszak odbiorcą i adresatem, waszego przekazu jest myślący czytelnik, a on nie lubi, gdy ktoś uważa go za idiotę. Z zainteresowaniem obserwuję te przemianę, ale nie wiem, czy i kiedy znowu zacznę kupować waszą gazetę, bo już nie mam do was zaufania. To ostatnie jest jak dziewictwo, bardzo łatwo stracić, ale już nie można go odzyskać.
Całe to teoretyzowanie miałoby sens, gdybyśmy mieli POLSKI rząd a nie zdrajców i niewiadomej narodowosci (a raczej wiadomej w wiekszosci przypadków) kreatury przy korycie. Elementarna zasada w polityce międzynarodowej brzmi: gdy bije sie dwóch wrogów, robic wszystko, aby wykrwawiali sie jak najdłużej i najmocniej ale nie kosztem obserwatora/sąsiada, w tym przypadku Polski. Polska na wschodzie graniczy z nieprzyjazną (częściowo a może w większości z naszej winy) Rosją i SKRAJNIE WROGIM, sztucznym tworem, tzw. ukrainą, więc wnioski mogą byc wyłącznie jednoznaczne. Cała aktywnośc humanitarna powinna sprowadzac sie do wymogów prawa miedzynarodowego: dach nad głową, skromne posiłki i PODSTAWOWAopieka medyczna a nie ta hucpa, którą od marca rozwija klika morawieckiego na polecenie sanhedrynu.