Pytany o karierę syna u boku Tuska, sponsor partii Tuska – Grzegorz Bielowicki stwierdził, że nie miał na nią żadnego wpływu. Także Centrum Informacyjne Rządu twierdzi, że te zdarzenia pozostają bez związku.
Kiedy w wieku 20 lat wychowany w USA Edmund Janniger, syn mieszkającej w USA polskiej lekarki-dermatolog Kamili Krysickiej-Janniger oraz jej męża, również dermatologa, prof. Robert A. Schwartza został doradcą ówczesnego szefa MON Antoniego Macierewicza, drwinom obecnej ekipy rządzącej i spekulacjom, ile to rodziców młodego doradcy kosztowało, nie było końca. O dwudziestopięcioletnim Bartłomieju Misiewiczu, którego pojawienie się i kariera u boku Antoniego Macierewicza istotnie były zadziwiające, nie wspominając. Pierwszym zarzutem stawianym młodym doradcom był właśnie ich wiek. I co? I okazuje się, że drogą Antoniego Macierewicza wytrwale niczym słynny pies Saba na tropie, podąża Donald Tusk.
Kariera asystenta premiera
Ledwie zaprzyjaźnione z nim media zdołały wyciszyć sprawę Kristiny Voronovskiej – ukraińskiej specjalistki od stylizacji brwi, która została „społeczną asystentką” premiera Tuska, a już pojawił się następny asystent. Jak podała „Rzeczpospolita”, od 15 lipca lipca premierowi doradza Franciszek Bielowicki, lat 23. I trzeba przyznać, że liczba osiągnięć dwudziestotrzylatka jest imponująca. W specjalnym kwestionariuszu wpisał, że w trzyletnim okresie poprzedzającym zatrudnienie w KPRM prowadził własną firmę Warsaw Memetica, zajmującą się marketingiem i reklamą oraz pracował na umowie zlecenie w Platformie Obywatelskiej. Jak łatwo policzyć – firmę założył w wieku 20 lat, co oczywiście zakazane nie jest, a nawet bardzo się chwali. Tym bardziej, że prowadząc biznes i pracując na zleceniu w PO studiował i to na dwóch kierunkach jednocześnie. „Centrum Informacyjne Rządu (CIR) poinformowało, że ukończył on studia na dwóch wydziałach (ekonomii i filozofii) na University of Chicago, jednym z najlepszych uniwersytetów na świecie, a w środowisku PO działa od lat” – napisała „Rzeczpospolita”. W USA studia licencjackie trwają cztery lata, po nich można jeszcze studiować na poziomie magisterskim przez, zazwyczaj – dwa lata i robić doktorat przez kolejne cztery-sześć lat (wszystko zależy od kierunku), więc w przypadku nowego doradcy premiera można mówić raczej o licencjacie na amerykańskiej uczelni. Oczywiście, jest to „rozrywka” bardzo kosztowna, choć istnieje system stypendiów ułatwiających utrzymanie się na uczelni i tanich kredytów, które potem młodzi Amerykanie spłacają latami (w Polsce zostały wprowadzone w 1998 roku). O pieniądze nowy asystent Tuska martwić się nie musi, bowiem pan Franciszek jest synem Grzegorza Bielowickiego, który jest przedsiębiorcą, założycielem i partnerem zarządzającym funduszu Tar Heel Capital. Jak wynika z rejestru wpłat Platformy Obywatelskiej w miesiącach poprzedzających zajęcie przez jego syna stanowiska doradcy premiera kraju, Bielowicki-senior był też bardzo hojnym sponsorem Platformy. Trzykrotnie robił przelewy na rzecz PO, na łączną kwotę 107,4 tys. zł. Ostatni przelew, na dwa miesiące przed zatrudnieniem syna w KPRM, uiścił w kwocie 50 tys. złotych. W jakiej kwestii Tuskowi miałby doradzać młody filozof i ekonomista? Tego właśnie nie wiadomo, bo Centrum Informacyjne Rządu poinformowało, że jego zatrudnienie jako doradcy „Nie oznacza to, że jest on bezpośrednim doradcą premiera w zwyczajowym rozumieniu, to jest forma zaszeregowania w gabinecie politycznym”. Co więc konkretnie robi Bielowicki jako doradca premiera? Centrum Informacyjne Rządu tłumaczy, że Bielowicki wspiera KPRM w zakresie „komunikacji rządowej w internecie i mediach społecznościowych”. Czy w praktyce oznacza to, że siedzi na X (twitterze) i facebooku premiera i wrzuca posty o jego działalności oraz wypisuje komentarze pod innymi postami? Tego nie wiadomo, bo oczywiście konkretów nie sposób z Kancelarii Premiera wydobyć.
Oczywiście pytany o karierę syna u boku Tuska, Grzegorz Bielowicki stwierdził, że nie miał na nią żadnego wpływu. Także Centrum Informacyjne Rządu twierdzi, że te zdarzenia pozostają bez związku. Nieco inny pogląd ma na tę sprawę opozycja, która podnosi, że co prawda doradcy premiera kokosów nie zarabiają, ale nie o pieniądze w tej funkcji chodzi, tylko o prestiż, możliwości i korzyści z wpisania tej funkcji w CV. Twierdzeniom tym nie ma co się dziwić. W końcu w PiS też są ludzie pamiętający asystentów Jannigera i Misiewicza i doskonale wiedzą, jakie ich cech zdecydowały o przygarnięciu ich pod skrzydła Antoniego Macierewicza, czym się zajmowali i co osiągnęli. Bo o tym, jak Misiewicz wypełniał swoje zadania, szeroko rozpisywały się media. Patrząc jednak na wyciszenie sprawy młodej asysty Tuska można wątpić, czy tak będzie i tym razem.