I. Choroba władzy
Wygląda na to, że po raz pierwszy od 2015 r. PiS wraz z Jarosławem Kaczyńskim politycznie zamalowali się do kąta. O ile „game changerem” nie stały się dęte „afery” w rodzaju „dwóch wież” czy wojna z „nadzwyczajną kastą” o reformę wymiaru sprawiedliwości, o tyle sprawa wyborów prezydenckich w połączeniu z „narodową kwarantanną” i gospodarczym lockdownem może trwale się odbić na poparciu i społecznej legitymizacji obozu władzy. Jeszcze miesiąc temu, w marcu, gdy komentowałem potępieńcze wrzaski „totalnej targowicy” o konieczności wprowadzenia stanu wyjątkowego i przełożenia wyborów na jesień, milcząco zakładałem, że najdalej po Wielkanocy rząd odmrozi Polskę i będzie można normalnie przeprowadzić majowe wybory. Takie podejście wydawało mi się zdroworozsądkowe, bo nie sposób na dłuższą metę trzymać ludzi, gospodarki i całego kraju zamkniętych na kłódkę. Ewentualny stan wyjątkowy i przełożenie głosowania rozważałem jedynie hipotetycznie. Nie przewidziałem jednak szarży Jarosława Kaczyńskiego z wyborami korespondencyjnymi. Dziś zatem z jednej strony wciąż mamy zamrożony kraj, a z drugiej – każe się ludziom głosować. „Totalsi” nie mogli spodziewać się lepszego prezentu. Czyżby miała się spełnić powtarzana od lat publicystyczna przepowiednia, że jeżeli PiS przegra, to z samym sobą?
Na czym polega błąd PiS-u? Najogólniej mówiąc na tym, że władza chciałaby zjeść ciastko i mieć ciastko. Chciałaby utrzymać ludzi w domach i jednocześnie przepchnąć wybory gwarantujące jej najbliższe lata spokojnych rządów. Tak się nie da, jest tu fundamentalna sprzeczność. Nie można wpędzać społeczeństwa w lękową psychozę, strasząc morderczym wirusem, który przenosi się dosłownie na wszystkim, czego dotknie człowiek – a potem wmawiać, że wybory (niechby i korespondencyjne) są bezpieczne, można śmiało odbierać i wypełniać przyniesione przez listonoszy pakiety, a potem odnieść je do skrzynek pocztowych. Nie w sytuacji, gdy po ulicach krążą policyjne „szczekaczki” nawołujące do samoizolacji i zachowania „dystansu społecznego”, w sklepach obowiązują rękawiczki i limity klientów, praktycznie zamyka się kościoły, służby mundurowe wlepiają mandaty i kierują wnioski administracyjne o ukaranie wielotysięcznymi grzywnami za byle co, a teraz jeszcze doszedł nakaz noszenia maseczek. Nie w sytuacji, gdy media codziennie bombardują odbiorców doniesieniami o zachorowaniach i zgonach w Polsce i za granicą (komu chce się sprawdzić, jaki jest realny odsetek zachorowań i przypadków śmiertelnych w stosunku do populacji i jak wyglądała śmiertelność w poprzednich latach w analogicznym okresie) – a rząd skwapliwie podłącza się do tej propagandy strachu, zamiast tonować nastroje. Nie w sytuacji, gdy społeczeństwo siedzi w zamknięciu, tracąc pracę i przejadając chude oszczędności, bankrutują drobne biznesy stanowiące źródło utrzymania tysięcy rodzin, a rząd szczyci się bohaterską walką z „pandemonią”. To zwyczajnie nie przejdzie, naród tego nie kupi.
II. Prezent dla „totalnych”
Powtarzam to w kolejnych tekstach jak mantrę: najgorsza jest pandemia strachu, jaka zagnieździła się w ludzkich głowach. W tej chwili nawet jeśli rząd zacznie odmrażać kolejne obszary życia społecznego i gospodarczego, to nie wypleni administracyjną decyzją z dnia na dzień zbiorowego lęku. A już z pewnością nie nakłoni wyborców, by wykazali się heroizmem i „zrobili” frekwencję na przyzwoitym poziomie. Nie po to zastraszony naród karnie podporządkował się kwarantannie, by teraz nagle zapomnieć o zagrożeniu. To tak nie działa. Tym bardziej że sygnały od władzy są sprzeczne i niejasne. Z jednej strony zapowiedzi luzowania rygorów, z drugiej – „maseczkowanie”, które wg ministra Szumowskiego może potrwać nawet dwa lata. Trzeba było jasno zapowiedzieć, że z uwagi na widmo totalnej gospodarczej zapaści po Wielkanocy zaczynamy, mimo ryzyka, normalnie funkcjonować i 10 maja przeprowadzamy wybory w tradycyjnej formie, albo po prostu wprowadzić ten stan nadzwyczajny. Teraz już jednak na to za późno, a co gorsza – nie ma dobrego wyjścia z tej zapętlonej sytuacji.
Trudno nie odnieść wrażenia, że rządowi bardzo spodobał się znany, społeczny efekt gromadzenia się w sytuacji zagrożenia wokół władzy – te rosnące słupki poparcia mogły podziałać jak polityczny afrodyzjak. Dlatego PiS tak skwapliwie popłynął na fali propagandy strachu. Tyle że to bardzo krótkowzroczna strategia. Koronawirus nie zniknie, a żyć będzie trzeba. I co wtedy powiedzieć? Że odnieśliśmy nad „pandemonią” moralne zwycięstwo? Zbliżające się wybory to tylko pierwsza rafa – a już na tym przykładzie widać, że obóz rządzący kompletnie się zadryblował. Przepychanie kolanem wyborów korespondencyjnych, to rozpaczliwa próba wydostania się z narożnika, w który rząd na własne życzenie się zapędził. Mści się tutaj również charakter wewnątrzpartyjnych układów w PiS. Mówiąc hasłowo – na Nowogrodzkiej „nie ma odważnego na Jarosława Kaczyńskiego”. Zabiegający o względy Naczelnika dworzanie prędzej połkną własny język, niż powiedzą mu, że akurat wpadł na kiepski pomysł. Silna ręka pod wieloma względami się sprawdza – ale tylko jeśli wódz nie eliminuje ze swojego otoczenia osób mogących w razie czego wytknąć mu błąd.
Co więcej, w przypadku przeprowadzenia głosowania korespondencyjnego, „totalsi” dostaną do ręki poważne argumenty.
Po pierwsze – zmiana ordynacji w trakcie trwania procesu wyborczego, wbrew orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego (przypominam – wybory trwają od momentu ich rozpisania, samo głosowanie to tylko jeden z etapów procedury).
Po drugie – wątła legitymacja tak wybranego prezydenta, na dodatek przy nader mizernej frekwencji.
Po trzecie – kwestia konstytucyjności. Wybory mają być m.in. tajne – tymczasem w jednym pakiecie wyborczym będzie karta do głosowania i podpisane, imienne oświadczenie wyborcy, że zagłosował. Krótko mówiąc – urzędnik będzie mógł sobie sprawdzić, kto na kogo oddał głos.
Po czwarte – wydolność organizacyjna Poczty Polskiej. Oby nie skończyło się to skandalem na miarę niesławnych wyborów samorządowych z 2014 r.
Po piąte wreszcie – kwestia fałszerstw. PiS miał absolutną rację, podnosząc przed laty, iż wybory korespondencyjne są najłatwiejsze do sfałszowania. Nawet jeśli akurat ta konkretna władza powstrzyma się od pokusy, to wątpliwości pozostaną. Przypomnijmy, że w „uporządkowanej” Austrii w 2016 r. musiano powtórzyć drugą turę wyborów prezydenckich właśnie z powodu licznych nieprawidłowości i fałszerstw przy zliczaniu głosów korespondencyjnych. A wyobraźmy sobie tego typu wybory organizowane kiedyś w przyszłości przez obecną opozycję…
III. Trzy kadencje Dudy?
Podsumowując, robione na chybcika wybory korespondencyjne to mina o sile rażenia nieporównywalnej z czymkolwiek do tej pory – sporem o Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy czy utarczek z Brukselą. Propozycja Gowina natomiast – przedłużenie obecnej kadencji prezydenta przy zakazie reelekcji jest prawnym horrendum. Coś takiego zdarzyło się raz – tyle że w drugą stronę. Ustawą konstytucyjną skrócono kadencję Wojciechowi Jaruzelskiemu, żeby mogły odbyć się wybory powszechne – tylko, czy chcemy wracać do tamtych czasów ustrojowego zamętu?
Ostatecznie, chyba „najmniej złym” wyjściem byłby jednak stan nadzwyczajny i odroczenie wyborów (bo normalne wybory 10 maja już są raczej niestety niewykonalne, tak z przyczyn organizacyjnych, jak i społecznych). Jednak ma to jeden walor pozytywny – jeżeli w międzyczasie Andrzejowi Dudzie skończyłaby się kadencja (upływa 6 sierpnia), to na czas „bezkrólewia” p.o. prezydenta stałby się marszałek Sejmu. A to oznacza, że Andrzej Duda przystępowałby do wyborów jako formalnie BYŁY prezydent, zwykły obywatel. To zaś sprawia, że limit dwóch kadencji uległby „wyzerowaniu” – czyli, że Andrzej Duda mógłby startować również w wyborach za pięć lat – w 2025 roku. Może zatem warto zaryzykować?
Piotr Lewandowski